Kliknij tutaj --> 🐀 misjonarze skazani na śmierć

Tłumaczenie hasła "Skazany na śmierć" na rosyjski . Побег jest tłumaczeniem "Skazany na śmierć" na rosyjski. Przykładowe przetłumaczone zdanie: Mandelsztama nie skazano na śmierć, le nie zachowano go także py życiu – zginął po drodze do piekła GUŁagu. ↔ Мандельштам не был приговорен к смерти, но не был и “сохранен Pewnie i wy zauważyliście ,że bardzo dużo motywów pojawiających się w Prison Break zostało zaczerpniętych z filmu Skazani na Shawshank. 3.Ucieczka z celi. 4.do więzienia trafia młody chłopak"lepkie łapki"-*Tweener" który jest równie sympatyczny jak Sucre. Milkyway25_01 Motywy, które wymieniłeś przejawiają się praktycznie w Skazani na śmierć… Dawid Hallmann to jaskrawy przykład na to, że o historii pisać warto, a wręcz można z niej uczynić motyw przewodni swoich rozważań. Jak sam o sobie pisze: „Przyszedłem na świat w maju Roku Pańskiego 1984, jako syn kontrrewolucji i polskiego oficera. Teraz na jaw wychodzą szokujące szczegóły sprawy. 17-letni Mehdi i Amind zostali skazani na śmierć, chociaż do końca swoich dni nie byli świadomi ciążącego na nich wyroku. 25 kwietnia Czy Netflix, Prime, VOD.pl itp. streamują Skazany na śmierć Sezon 1? Sprawdź, gdzie obejrzeć wszystkie odcinki online! Site De Rencontre Serieuse Gratuit Sans Inscription. Unici z Pratulina zostali skazani nie tylko na konfiskaty i śmierć, ale także na zapomnienie. Pamięć o męczennikach miała zginąć razem z nimi. Wbrew prześladowcom przetrwała i owocuje do dziś. W obronie pratulińskiej cerkwi zginęło dziewięciu mężczyzn. Kolejnych czterech zmarło w wyniku odniesionych ran. - Oprawcy nie oddali ich ciał krewnym. Początkowo leżały one przy świątyni. Potem, pod osłoną nocy, w tajemnicy zostały wywiezione na skraj lasu zwanego Wierzbinką. Zakopano je w dole głębokim na 1,5 metra. W „pochówku” nie uczestniczył nikt z miejscowych, ale w jakiś sposób zapamiętano to miejsce - opowiada ks. kan. Jacek Guz, kustosz pratulińskiego sanktuarium. - Dół miał wymiary 13x3,5 m. Był zrównany z ziemią. Mimo to stał się miejscem modlitwy. Po odzyskaniu niepodległości postawiono tam pomnik, na którym wyryto napis: „Tu spoczywają ciała męczenników, którzy dnia 24 stycznia 1874 roku w Pratulinie oddali życie w obronie wiary, Kościoła i polskości. Módlmy się o wyniesienie ich na ołtarze”. Do 1990 r. grób pozostał nienaruszony. Nikt go nie otwierał. Ekshumacja odbyła się 18 maja. Szczątki przeniesiono do kościoła. W 2014 r. relikwie złożono w nowym sarkofagu, który umieszczono pod ołtarzem. Pierwszy sarkofag jest dziś pusty. Stoi w kościółku - martyrium na pozostałościach fundamentów cerkwi, której bronili męczennicy - dodaje. Godnie i ze czcią Od ekshumacji minie w tym roku 31 lat. - Była ona jednym z etapów procesu beatyfikacyjnego. Stronę kościelną reprezentowali wtedy bp Wacław Skomorucha, o. Gabriel Bartoszewski i ks. Zdzisław Młynarski. Mnie przypadła rola notariusza - wspomina ks. prałat Mieczysław Głowacki. - Obok kapłanów była również grupa lekarzy różnej specjalności oraz pratulińscy parafianie. Na miejscu stawiliśmy się rano. Było nam znane. Od lat mówiło się, że to właśnie tam, przy lesie, w pobliżu dawnego cmentarza unickiego spoczywają nasi męczennicy. Rozpoczęliśmy od modlitwy. Potem wbito łopaty. Po jakimś czasie zaczęto wydobywać kości. Każdą opisywano. Znaleziono 13 czaszek i tyleż samo par kości udowych. Uwagę lekarzy zwróciła np. jedna z czaszek, na której zaobserwowano wgniecenie spowodowane jakimś twardym narzędziem. Po zakończeniu prac podpisano stosowny protokół. Kości zostały złożone w drewnianym sarkofagu i zawiezione do kościoła. Umieściliśmy je niedaleko wejścia do świątyni. Nie można było złożyć ich bliżej ołtarza, bo przecież męczennicy nie byli wtedy jeszcze beatyfikowani. Stojąc nad otwartym grobem, staraliśmy się zachowywać odpowiednią atmosferę, zachowywać się godnie i ze czcią - podkreśla ksiądz prałat. Pamięć była zawsze W gronie uczestników ekshumacji znalazł się także pochodzący z parafii Pratulin ks. Franciszek Klebaniuk. - Byłem wtedy w klasie maturalnej. Bardziej skupiłem się jednak na ekshumacji Konrada Greczuka, który przez lata zbierał relacje o męczeństwie unitów i przekazywał wieści o misjach. Przeprowadzono ją tego samego dnia. Szczątki K. Greczuka złożono na obecnym cmentarzu. Niedawno ekshumowano je kolejny raz i pochowano na przykościelnym placu - wyjaśnia. - Co do ekshumacji męczenników, ich kości znaleziono w miejscu, które od lat wskazywano jako ich grób. Szczątki znajdowały się na różnych głębokościach. Ich układ wskazywał, że błogosławieni zostali pochowani bez trumien, bezładnie i bez czci. Początkowo ich grób nie był oznaczony. Ogrodzenie pojawiło się dopiero po wojnie. Podczas procesu pytano nas o kult męczenników. Chciano potwierdzić, że ludzie pamiętają o nich i modlą się przez ich wstawiennictwo. Kiedy byłem dzieckiem, moja babcia Agata wysyłała mnie na miejsce męczeństwa, gdzie dawniej stała unicka cerkiew. Prosiła, bym przyniósł jej stamtąd trochę ziemi. Z wiarą i czcią dosypywała ją do herbaty. Była przekonana, że ta ziemia jest przesiąknięta krwią unitów. Wierzyła, że męczennicy mają moc wyprosić nam u Boga potrzebne łaski i zdrowie. Pamiętam, że teren po cerkwi był zadbany i ogrodzony. Wszyscy wiedzieliśmy, że właśnie tam zginęli męczennicy. Na Boże Ciało stawialiśmy tam ołtarz - opowiada ks. F. Klebaniuk. Konno, jak dawniej Wspomnieniami zgodziła się podzielić z nami również Józefa Kowaluk z Pratulina. - Ekshumację poprzedziły przygotowania. Ksiądz proboszcz prosił o przyniesienie białych prześcieradeł, którymi zaścielono stoły, na których składano wydobyte kości. Prosił też o zgromadzenie węgla drzewnego z pieców chlebowych. Był potrzebny do sarkofagu. Kości złożono w miedzianej trumnie, którą umieszczono potem w drugiej, dębowej. Węgiel posłużył do wypełniania przestrzeni między jedną a drugą „skrzynią” - tłumaczy pani Józefa. Podkreśla, że ekshumacja trwała od rana do popołudnia. - Lekarze pokazywali nam wydobyte kości i tłumaczyli, które należą do młodego, a które do starszego mężczyzny. Jedna z czaszek miała kompletne uzębienie; należała zapewne do najmłodszego męczennika. Kości dokładnie oczyszczano z ziemi. Po zliczeniu i opisaniu złożono je w sarkofagu. Obecny przy ekshumacji o. Gabriel Bartoszewski zasugerował, by przewieźć je do kościoła konno, jak za czasów naszych męczenników. Miał rację, przecież nasi błogosławieni byli wieśniakami i posługiwali się końmi. Sarkofag przywieziono do kościoła i odkryto. Wszyscy, po kolei, podchodziliśmy do niego i oddawaliśmy cześć znajdującym się w nim relikwiom. Potem został zapieczętowany i ustawiony na przygotowanym wcześniej miejscu. Tego nie da się zapomnieć! - przekonuje pani Kowaluk. Tego nigdzie nie było! Nasza rozmówczyni podkreśla, że męczennicy zostali pochowani poza poświęconą ziemią. - Wiem o tym nie z książek, ale z przekazów. Pochówek pod lasem świadczył o pogardzie Kozaków względem naszych unitów. Za sprzeciw wobec cara chcieli ich ukarać nawet po śmierci. Zakopano ich poza cmentarzem, na drodze. W obronie cerkwi zginęło dziewięciu unitów. Czterech zmarło wskutek ran. Proszę pamiętać, że dogorywali w męczarniach. W tamtym czasie nie było środków przeciwbólowych, tak jak dzisiaj. Pamiętam procesję z sarkofagiem. Męczennicy wracali do nas godnie, w modlitwie; wracali do kościoła, a więc do źródła z którego czerpali siły. Dla naszej społeczności było to ogromne wydarzenie, cały czas się o tym mówiło. Podchodziliśmy do tego także emocjonalnie. Przecież czegoś takiego nie było nigdy w dekanacie, ba, w całej diecezji! Był maj, ale ludzie rzucili swoją robotę i przyszli do grobu. Kult męczenników był u nas silny. Ludzie modlili się do nich i brali ziemię z miejsca ich śmierci. Wiem, że nasi błogosławieni nie uzdrawiają, to Bóg uzdrawia, ale oni ciągle proszą Go o to, czego potrzebujemy. Bóg ciągle uzdrawia za ich przyczyną - podsumowuje pani Józefa. Echo Katolickie 13/2020 opr. mg/mg 10 lat temu w polskich więzieniach przebywało 23 skazanych na karę śmierci, którym zmieniono ją na 25 lat pozbawienia wolności albo dożywocie. Artykuł ukazał się w tygodniku POLITYKA w kwietniu 2008 r. Ostatni raz karę śmierci wykonano w Polsce 20 lat temu. Jan K. miał być następny. Kilka dni przed powieszeniem państwo darowało mu życie. Czy warto było? Sławek K. obudził się dopiero o rano z błogą świadomością, że właśnie zaczęły się dwa miesiące wakacji. Po śniadaniu matka zabrała go na bazar i kupiła mu spodnie. Najnowszy krzyk mody – wycieruchy i to za prawie 5 tys. zł – był 1984 r. Wyraźnie miała dobry humor. Wieczorem wybierała się na imieniny do swojego ojca. Na obiad były grzyby. To też było miłe, bo Sławek lubił grzyby. A po południu wyszedł z kolegami na miasto wiedząc, że może sobie pozwolić na wypicie wina, bo zanim matka wróci spod Opatowa, on już będzie spał. Do domu ściągnął go głód. Na zegarze była już Zdziwiło go, że ojciec zamknął się od środka i zostawił klucz w drzwiach, ale jakoś o to nie zapytał. Przeszedł prosto do kuchni. Chciał zrobić sobie kanapkę, ale nie mógł znaleźć noża do krojenia chleba. Ojciec kazał mu sprawdzić w łazience i rzeczywiście tam był. Leżał na muszli klozetowej. Wrócił do kuchni i zrobił sobie kanapki. Jadł i razem z ojcem oglądali telewizję. Obydwaj czekali na sobotnie kino nocne. Miał być jakiś horror. Sławek nie wiedział jeszcze, że prawdziwy horror rozegrał się kilka godzin wcześniej w ich mieszkaniu. Sufit jak niebo W czasie odczytywania przed sądem zeznań Jana K. nie wszyscy wytrzymali opis zbrodni i część osób musiała opuścić salę. Siostra Jana K. Zofia została. Ale nawet teraz, po 24 latach wspomina, że zbierało się jej na wymioty. „Nie umiem wytłumaczyć, jak doszło do tego, że podjąłem zamiar pokawałkowania żony. Najpierw żonę rozebrałem, ale żeby było szybciej, rozcinałem ubranie nożem. Tak jak pamiętam dziś, to wydaje mi się, że najpierw odciąłem żonie prawą rękę w stawie barkowym. Po odcięciu prawej ręki, pociąłem tę rękę najpierw w stawach. Używałem do tego noża, który przyniosłem z kuchni. Rękę kawałkowałem nad wanną. Od ręki oddzielałem tkankę i wrzucałem po kawałku do muszli, i spłukiwałem wodą. Kości z prawej ręki nadcinałem brzeszczotem i uderzałem potem młotkiem, i drobne kawałki kości wrzucałem także do muszli i spłukiwałem. Przy spłukiwaniu miałem kłopot tylko z kośćmi, które pływały i musiałem je popychać ręką”. Zarówno podczas zabijania żony, jak i ćwiartowania w domu obecna była kilkunastoletnia córka Barbara. Dziewczynka była mocno upośledzona, ale nie na tyle, by nie zauważyć, co się dzieje. Ojciec, żeby ją uspokoić, włączył jej adapter w małym pokoju. O ile K. nie wypierał się poćwiartowania żony, to według jego wersji zginęła ona nie od ciosów młotkiem, tylko uderzenia głową o framugę drzwi, na którą pchnął ją „w nerwach”. Ale jego wersji nie dało się sprawdzić, bo głowy nigdy nie odnaleziono, a K. nie chciał zdradzić, co tak naprawdę się z nią stało. Milicja poświęciła tej sprawie sporo czasu i swoich najlepszych ludzi. Śledztwo prowadził major Antoni Dzięcioł. Człowiek, który dostawał najtrudniejsze przypadki w województwie. Dzięcioł postawił sobie za punkt honoru, że K. będzie kolejny na długiej liście morderców, których wysłał na stryczek. Przesłuchano ponad 75 świadków. Przeszukano wszystkie studzienki kanalizacyjne w okolicy ulicy Nowotki, gdzie dokonana została zbrodnia. Pomimo upływu czasu odnaleziono 48 kawałków ludzkiej tkanki miękkiej o łącznej wadze 7,7 kg. We fragmencie jelita znaleziono niestrawione jeszcze grzyby. O skazaniu K. na karę śmierci przesądziły trzy okoliczności. Zaraz po zatrzymaniu milicja znalazła u niego 500 dol. należących do żony. Prokurator przyjął więc, że zbrodnia miała również charakter rabunkowy. W toku śledztwa okazało się, że już 27 czerwca, czyli na cztery dni przed zabójstwem, K. kazał przynieść synowi z piwnicy młotek i brzeszczot. Najbardziej obciążało go jednak okrucieństwo czynu. Pomimo że przez ostatnie pięć lat pracował jako górnik, nie udało mu się zabić żony pierwszym ciosem. Była od niego 10 cm wyższa, bardzo chciała żyć. Udało się jej nawet wyrwać klamkę i uciec na korytarz, ale zaciągnął ją do środka. Na jej krzyki nie zareagował żaden z mieszkańców o 10-piętrowego bloku. Na potrzeby śledztwa milicja spryskała mieszkanie substancją wchodzącą w reakcję świetlną z krwią. Ściany rozbłysły dziesiątkiem malutkich plamek. Sufit w przedpokoju wyglądał podobno jak niebo. 30 października 1986 r. po 14 rozprawach przed Sądem Wojewódzkim w Kielcach Jan K., syn Stanisława i Janiny, pochodzenia społecznego chłopskiego, o przynależności społecznej robotniczej, skazany został na karę śmierci i pozbawienie praw publicznych na zawsze. Według siostry K., jej brat po ogłoszeniu wyroku rozpłakał się i wyraźnie żałował swego czynu. Według sędziego Adama Kabzińskiego, który zasiadał w składzie sędziowskim, K. jedynie spuścił głowę i posmutniał. A według majora Dzięcioła widać było, że był zły i to zło patrzyło mu z oczu. Deratyzacja Karę śmierci wykonywano w sześciu zakładach na terenie całej Polski. Najbliżej Kielc – w krakowskim więzieniu przy ulicy Montelupich. Skazani na KS przewożeni byli do więzienia, w którym miał być wykonany wyrok. Dla takich jak oni na Montelupich mieli sześć cel. Od pozostałej części korytarza oddzielała je wysoka ściana z blachy. Więźniowie nie mówili na to inaczej niż getto, bo wszyscy wiedzieli, że stamtąd szło się tylko na śmierć. No, i jak w getcie jedni skazani pilnowali drugich, bo w celi śmierci z reguły nie siedziało się samemu. Wstawiani do takiej celi więźniowie tak naprawdę byli wtykami klawiszy i mieli za wszelką cenę nie dopuścić do tego, żeby skazany sam wymierzył sobie sprawiedliwość albo się okaleczył. Na chorym skazańcu nie można było wykonać wyroku. A to bardzo komplikowało sytuację. Tak było w przypadku Waldemara Mąki, który włożył sobie szkło pod powieki i mrugał oczyma tak długo, że Edyp wyglądał przy nim jak amator. Egzekucję Mąki odsunięto w czasie. A ostatecznie nigdy jej nie wykonano. K. trafił na Montelupich 3 maja 1987 r. Dla służby więziennej był to trudny okres, bo w 1985 r. wydano 17, a rok później 13 kaesów i w zakładach mieli spiętrzenie ludzi do zabicia, a to jednak było czasochłonne. K. miał dobrą opinię z kieleckiego aresztu, więc zamiast w getcie na swoją kolejkę na szubienicę czekał w zwykłej celi numer 148. Edmund Leś, który był jego wychowawcą, wspomina go pozytywnie. Nie sprawiał żadnych kłopotów. Sumiennie wykonywał polecenia. W celi unikał konfliktów. Zresztą unikali ich i współwięźniowie, bo szybko się dowiedzieli, za co siedzi ten cichy, drobny facet. Procedura zabijania od lat była taka sama. Kat wraz z pomocnikiem zatrudniani byli centralnie, więc na egzekucję przyjeżdżali z Warszawy. O terminie wiedziało zaledwie parę zaprzysiężonych osób. Żeby tego kręgu nie powiększać, większość pracowników tego dnia wcześniej zwalniano do domu. Pretekstem z reguły była deratyzacja. Rano ogłaszano komunikat, że w związku z odszczurzaniem kuchni posiłki tego dnia będą wydawane wcześniej. Jaskółką śmierci była zwiększona częstotliwość wyjść z celi na kilka dni przed egzekucją. Chodziło o to, żeby osłabić czujność skazańca przed ostatnim spacerem. Ale więźniowie do końca mogli się łudzić, że to jeszcze nie ten moment, bo cela straceń była dokładnie naprzeciwko łaźni, do której co tydzień prowadzono wszystkich skazanych. I co tydzień wszyscy wracali. Zresztą w Polsce coraz głośniej mówiło się o zaprzestaniu wykonywania kary śmierci. Państwo po 40 latach komunizmu słabło w oczach. I coraz częściej zdarzały się przypadki zamiany przez Radę Państwa kary śmierci na 25 lat więzienia, bo zabijanie, nawet morderców, nie pasowało do komunizmu z ludzką twarzą, który powszechnie wówczas lansowano. Sporą presję na Polskę wywierała też Europa Zachodnia. 28 kwietnia 1983 r. w Strasburgu spisano szósty protokół do europejskiej Konwencji o ochronie praw człowieka i podstawowych wolności zakazujący wykonywania kary śmierci w czasie pokoju. Polska ratyfikowała tę część Konwencji dopiero w 2000 r. Ale protokół miał duży wpływ na fakt, że ostatni skazaniec w Polsce zawisł na szubienicy dokładnie 21 kwietnia 1988 r. Wątpliwa sława stała się udziałem Andrzeja Cz., 28-letniego gwałciciela i mordercy. O wyprowadzono go z celi. On i prowadzący go strażnicy zeszli do podpiwniczonej części więzienia, gdzie mieściły się warsztaty, łaźnia i cela straceń. Po zwiększonej eskorcie Cz. musiał się domyśleć, dokąd go prowadzą. W wąskim, nie większym niż dwa metry przedsionku czekał już naczelnik więzienia, prokurator, ksiądz i lekarz. Kat wraz z pomocnikiem czekali w pomieszczeniu obok. Na małym stoliku leżała kartka papieru, długopis, popielniczka, szklanka wody, paczka papierosów i zapałki. To były jedyne przedmioty, za pomocą których mógł spełnić swoją ostatnią wolę. Lekarz, który uczestniczył w trzech egzekucjach, do dziś wspomina nienaturalne drżenie skazanych, problemy z mową i rozbiegane oczy jak u zaszczutego zwierzęcia. Większość morderców miała problemy z utrzymaniem zapalonego papierosa, choć na czas palenia zdejmowano im kajdanki. W takim stanie o napisaniu listu raczej nie było mowy. Niektórzy korzystali z przywileju rozmowy z księdzem. Według prasowych wspomnień klawiszy – część z potrzeby serca, inni, żeby pożyć choć o pół godziny dłużej. Potem z drugiego pomieszczenia wychodził kat i na oczy skazańca zakładał czarną przepaskę. Samodzielnie albo niesiony pod pachy wprowadzany był do drugiego pomieszczenia, w którym oprócz lampy, zwisającego z sufitu haka z linką i zapadni o wymiarach 70 na 70 cm nie było nic więcej. W więziennym żargonie mówiło się na ten pokój termos, bo w środku miał dodatkowe ścianki, które miały tłumić wszelkie odgłosy. Po zamknięciu drzwi kat uruchamiał mechanizm zapadni. Szarpane konwulsjami ciało obserwował z drugiego pomieszczenia przez szybkę z pleksiglasu. Po 20 minutach na sznurze lekarz musiał stwierdzić zgon, a kat wraz z pomocnikiem zdjąć powieszonego, czyli w żargonie więziennym wyhuśtanego. Pomimo że w chwili śmierci puszczają wszystkie zwieracze, skazany chowany był w więziennym drelichu, który miał na sobie podczas egzekucji. Po włożeniu ciała do trumny kat wrzucał do niej białe stylonowe rękawiczki, których używał podczas pracy. Pogrzeb bez rodziny odbywał się jeszcze tego samego dnia. Jan K. miał przejść dokładnie ten sam rytuał. Jego wyrok miał być wykonany krótko po zgładzeniu Andrzeja Cz. Jednak 16 marca 1988 r. Rada Państwa skorzystała z prawa łaski i zamieniła mu karę śmierci na 25 lat więzienia i pozbawienie praw publicznych na 10 lat. Jeszcze trzy miesiące temu w więzieniu przy Montelupich można było podziwiać zapadnię i ślad po haku. W styczniu skończył się jednak generalny remont pomieszczenia, w którym wykonywano karę śmierci, i teraz trudno się domyśleć, do czego kiedyś służyło. Obecnie przechowywane są tam chemikalia i substancje niebezpieczne. Jak zauważył jeden z pracowników więzienia, w sumie zachowało swoje pierwotne przeznaczenie. Resocjalizacja Jana K. odbywała się w błyskawicznym tempie. Na początku 1988 r. państwo było o włos od uśmiercenia go. A 4 lata później wypuszczono go na pierwszą przepustkę. W ciągu zaledwie roku i trzech miesięcy dostał ich w sumie 13. Przez niemal cały okres wykonywania kary pracował, co w tamtych czasach było największą nagrodą dla skazanego. Na początku w kuchni. A później w magazynie. Tam przyłapano go na kradzieży i było to jedyne przewinienie, jakiego – według akt – dopuścił się w więzieniu. Ostatnie kilka lat odsiedział w zakładzie w Trzebini, który na tle innych więzień może uchodzić za kurort. Na początku wzbudzał duże zainteresowanie, bo w historii zakładu nie mieli jeszcze nikogo z KS. Ale szybko okazało się, że jak na takiego brutalnego mordercę, to Jan K. jest raczej nieciekawy. Nie dawał się namówić na opowieści, jak to jest spuścić 60-kilogramową kobietę w muszli klozetowej. W sumie to w ogóle nie dawał namówić się na żadne opowieści. Janusz Nowak, jego wychowawca z zakładu w Trzebini, wspomina, że K. trzymał się na uboczu. Daleki od serdeczności, ale też pozbawiony agresji. Przy bliższym kontakcie sprawiał wrażenie człowieka pozbawionego uczuć i wyższych emocji. Wujek dał Jezusa Jego siostrzeniec nie zgadza się z takim opisem. Dla niego lepszego wujka trudno byłoby znaleźć, choć zabijając żonę pozbawił go matki, ale tylko chrzestnej. Na ślubie siostrzeńca nie był, ale prezent później dał. Piękny obraz. Kolega z celi malował ze zdjęcia. Ale świetnie uchwycił romantyczne spojrzenie żony i dumę pana młodego. A innym razem wujek to przyszedł z Jezusem Chrystusem. Odkupiciel w czerwonej szacie, a obok niego czarne owce. Nie modli się do tego obrazu tylko dlatego, że na ramę ciągle nie ma i zwinięty leży. Aż mu się takie malutkie pęknięcia porobiły. 30 listopada 2001 r., po odsiedzeniu 17 lat, Jan K. został warunkowo wypuszczony na wolność. Zamieszkał u siostry w rodzinnej wsi pod Opatowem. Wieś przyjęła go po chrześcijańsku, ale na dystans. Tylko Kazimierz Ziarko ręki mu nie podał, bo go taka złość wzięła, że na ludzi tyle zła sprowadził. Jeszcze większa złość brała Kazimierza Karbowniczaka, brata zabitej, który z rodziną K. miał ziemię po sąsiedzku. Zwłaszcza kiedy się dowiedział, że K. prowokacyjnie przychodził sobie czasem kupić piwo na jego stacji benzynowej. Ale na to, żeby przejść 20 m więcej i córkę Barbarę odwiedzić, to mu odwagi nie starczyło. Do syna też nie pojechał. A łatwo było znaleźć, bo mu mieszkanie widocznie ze śmiercią matki się nie kojarzy i dalej w nim mieszka. Siostra Zofia o wizytach na stacji Karbowniczaka nic nie słyszała. Dziwi się, bo jej brat taki by nie był, żeby tam iść. – On spokojnie żył. Króliki hodował, ale kupować ich nikt nie chciał, to je zabił. Znaczy się pozbył się ich – wspomina. Pięć lat po wyjściu na wolność Jan K. zaczął się skarżyć na bóle głowy. Okazało się, że miał raka wątroby z przerzutami do mózgu. Siostra zawiozła go do hospicjum. Mówiła mu, że to zwykły szpital. Nawet nie wiedział, że umiera. Agonia trwała dwa dni. Znacznie dłużej niż na szubienicy. Zmarł 31 maja 2006 r. Przeżył swoją żonę o 27 lat. Pochowano ich na tym samym cmentarzu, ale sto metrów od siebie. Na pogrzebie była prawie cała wieś. Ksiądz nie wspomniał w kazaniu o tym, że Jan K. już raz właściwie był martwy. Emerytowany major Antoni Dzięcioł zbliża się do dziewięćdziesiątki. Miał już dwie operacje na otwartym sercu i cudem wyrwał się śmierci. Żałuje, że K. też się tak długo udawało. Sędzia Adam Kabziński nie umie odpowiedzieć, czy znów posłałby K. na szubienicę. A siostrzeniec K. to właściwie jest przeciw karze śmierci. Ale takie brutalne zwierzęta jak ci, co zabili Krzysztofa Olewnika, to powinni wisieć. Według Jana Dziewońskiego, byłego naczelnika więzienia przy ulicy Montelupich, który w egzekucjach musiał uczestniczyć z racji zajmowanego stanowiska, wszystko odbywało się niezwykle szybko i sprawnie, i to, co możemy oglądać na filmach, jest dalece wyolbrzymione. Ale Dziewoński jest zdeklarowanym przeciwnikiem kary śmierci i przyznaje, że gdyby nie jej zniesienie, to chyba zrezygnowałby z pracy. * Jeszcze 23 skazanych Dokładna liczba wyroków śmierci wykonanych w PRL do 1969 r. nie jest znana. Niektóre źródła podają, że było ich ponad 3 tys. Do 1950 r. część wyroków, szczególnie na zbrodniarzach wojennych, wykonywano publicznie. W Chełmie Lubelskim wieszano w komórce do parowania ziemniaków dla świń. W 1969 r. wprowadzono nowy kodeks karny. Z badań prof. Andrzeja Rzeplińskiego wynika, że od 1969 do 1998 r. polskie sądy skazały na KS 344 osoby. Na 183 wyrok wykonano. Wśród skazanych nie było ani jednej kobiety. Ostatnim skazanym był Henryk Moruś, który zabił 7 osób. W czasie procesu nie okazał żadnej skruchy. Proces trzeba było przerwać, bo sędzia dostał zawału po tym, jak Moruś się przed nim obnażył. Do dziś w polskich więzieniach przebywa 23 skazanych na karę śmierci, którą zmieniono na 25 lat więzienia albo dożywocie. Osoby starsze i chore, które nie mają rodziny, muszą same zatroszczyć się o wodę, jedzenie i lekarstwa. Nie mają sił i funduszy. Bez pomocy skazani są na powolną śmierć. Chorym i osobom starszym pomagają ich bliscy. Najbliższa rodzina w Etiopii to nie tylko rodzice, lecz także dziadkowie, wujkowie, kuzyni. Często mieszkają oni w tej samej wiosce lub mieście i utrzymują bardzo zażyłe kontakty. Jednak ten model bywa zaburzony przez konflikty i nałogi. Wtedy osoby chore i starsze muszą radzić sobie same. Kupienie jedzenia, zdobycie czystej wody i lekarstw jest bardzo trudne. Bez pomocy oni nie przeżyją. Dlatego siostry salezjanki w Dilla pomagają osobom starszym i chorym. Siostra Helena zauważyła, że na Mszy Świętej nie było mamy Dayte. Wszyscy ją tak nazywają. W Etiopii nie używają nazwisk, tylko mówią mama i imię jej najstarszego dziecka. Mama Dayte mieszka z synem, który ma epilepsję. Nic nie wiadomo o jej mężu i starszej córce. Misjonarka starała się czegoś dowiedzieć, ale sąsiedzi nic nie wiedzieli, a sama kobieta nigdy nic nie wspominała o swojej rodzinie. Kilka lat temu siostry salezjanki wybudowały na dla niej mały dom. Jednopokojowy, ale zapewniający mamie Dayte i jej synowi bezpieczeństwo. Takich małych domów w Dilla jest bardzo dużo. Mało kogo stać na wybudowanie kilku pomieszczeń. Syn mamy Dayte ma częste ataki epilepsji. Dlatego są oni wspierani przez misjonarki. Siostra Helena widziała ją ostatnio dwa tygodnie temu na Mszy Świętej. Kobieta nie mogła podejść do komunii świętej. Od jakiegoś czasu coraz gorzej chodziła, a teraz ma coraz poważniejsze problemy. Po Mszy Świętej do domu odwieźli ją salezjanie. Mama Dayte zawsze była zapracowana, ale i zawsze uśmiechnięta. Jej sąsiedzi mówią, że jej syn czasami ją bije. Bierze narkotyki, które są uprawiane w Etiopii. Czasami pije. Kobieta nie skarżyła się, czasami mówiła, że jest jej ciężko. Żyje z tego, co otrzyma, a teraz nie może chodzić. S. Helena pomaga jej i teraz chce tę pomoc zwiększyć. Co sobotę dziewczyna o imieniu Bekele przychodzi po fafę dla swojej babci. Starsza kobieta od dwóch miesięcy nie ma siły, żeby przyjść. Ze względu na wiek nie może chodzić. Od trzech lat wpisana jest na listę osób, które otrzymują od sióstr jedzenie. Ma syna, synową i ośmioro wnucząt. To bardzo biedna rodzina. Cztery dziewczynki już są wpisane na stałe do programu Adopcji na Odległość. W domu nie mają bieżącej wody. Codziennie przychodzą z baniakami po czystą wodę na placówkę misyjną. Ostatnio ich ojciec przyszedł do siostry z rachunkiem za szpital i leczenie jednej z córek. – Na wyniku było napisane, że dziewczynka miała robaki w jelitach, więc zaczęłam pytać o warunki, w jakich żyją. Okazało się, że nie mają ubikacji. Do tej pory busz, służył im za ubikację. Teraz mężczyzna zaczął budować prowizoryczną ubikację. Póki co to dołek w ziemi osłonięty materiałami. – opowiada s. Helena. W biednych domach brak podstawowej higieny jest przyczyną wielu chorób i słabej odporności. Gdy ludzie wychodzą do buszu lub na pola, gdzie owce, kozy, kury, dzikie ptaki zostawiają swoje odchody, bardzo łatwo złapać robaki. Pomoc takim rodzinom jest bardzo ważna. Bez wsparcia ich życie pozostanie tylko wegetacją. Dzieci nie pójdą do szkoły, będą niedożywione, chorowite i pozbawione możliwości zmiany swojego życia. A w takiej rodzinie osoby starsze i chore nie otrzymują żadnego wsparcia. Siostra Helena podkreśla, że będą tej starszej kobiecie pomagać, póki będą mieć fundusze, żeby kobieta nie umarła z głodu i wycieńczenia. Wpieraj osoby starsze w Etiopii poprzez akcję FAFA dla DILLA Magdalena Torbiczuk Łukasz, sługa Mukwenda, szefa dystryktu Singo, urodził się w Gomba i należał do klanu Siluro. Był synem Makwanga, który wykazywał się tak wielką mądrością i tak dużym doświadczeniem, że wiele osób przychodziłio do niego, prosząc o radę. Miał około szesnastu lat, kiedy udał się do Mitiyana wraz ze swoim bratem Makwanga. Banabakintu postanowił pozostać w Mitiyana i wstąpił na służbę Mukwenda, który mianował do szefem w Kiwanga. Był odpowiedzialny za przyjmowanie gości i spełnianie, jeśli byłio to możliwe, ich próśb. Tam poznał Mulumba i zostali wielkimi przyjaciółmi. Obaj towarzyszyli Mukwenda, kiedy wyjeżdzał do stolicy i przy jednej z takich okazji Łukasz poznał protestanckich misjonarzy. Banabakintu miał około trzydziestu lat. Zachęcony przez Mulumba, zaczął uczęszczać na lekcje dawane przez misjonarzy katolickich i na słuchanie Słowa Bożego. Nawrócił się na wiarę katolicką i przyjął chrzest 28 maja 1882 roku. Nieco później wziął na siebie zadanie nauczania katechumenów w Mitiyana. Łukasz był szefem wioski i znawcą sztuki rybołówstwa i budowy statków, dlatego też został odpowiedzialnym za flotę króla. Jako przywódca wspólnoty chrześcijańskiej w Mitiyana i osoba odpowiedzialna i wpływowa, Banabakintu bardzo szybko ściągnął na siebie gniew króla. Był przekonany, że wyrok już zapadł i chciał pożegnać się ze swymi rodzicami. Ci, zdziwieni, powiedzieli: – Mówisz, że przychodzisz pożegnać się; czyżby cię mianowano przełożonym w jakimś odległym miejscu? – Idę, aby przygotować wam miejsce w niebie – odpowiedział. Pozostawił ich płaczących i poszedł pożegnać się ze swym rodzenstwem. Ci usiłowali odwieść go od decyzji, ale on pozostawał głuchy na ich prośby. – Śmierć dla mojej religii – powiedział im – liczy się najbardziej i jest tym, czego chcę. Swemu bratu Kiggwe podarował chusteczkę i radosny pożegnał się z pozostałymi osobami, które płakały. Nastepnie udał się do Singo i powiadomił swego przyjaciela Noego o tym, co może się wydarzyć. Później poszedł do domu Cyprina Kamya i rozmawiał z nim o męczeństwie. 26 maja Łukasz przybył do stolicy. Aresztowany razem z Maciejem Mulumba, został zaprowadzony do Mengo, gdzie spotkał Andrzeja Kiwanuka. Kiedy jeden ze strażników poszedł szukać Andrzeja, Łukasz powiedział do towarzyszy: – Przyjaciele, nadeszła chwila rozstania. Maciej i Łukasz odpowiedzieli: – Odwagi, umrzemy za naszego Pana! Dwaj przyjaciele zostali doprowadzeni przed katikiro i skazani na spalenie żywcem. Przed śmiercią Maciej spojrzał na Łukasza i powiedział do niego: – Do zobaczenia, spotkamy się i zobaczymy w niebie! – Tak – odpowiedział Łukasz. Szybko będziemy razem i już na zawsze! Łukasz szedł swą drogą, aż spotkał się z pozostałymi męczennikami, którym opowiedział o śmierci Macieja. Został spalony żywcem 3 czerwca 1886 roku. Miał około trzydziestu pięciu lat. Nawigacja wpisu Helena była ofiarą napaści 2 bandytów, którzy nocą w celach rabunkowych przedostali się na teren ochronki prowadzonej przez siostry służebniczki dębickie. Zostali nakryci przez misjonarkę, przez co śmiertelnie ją przez podróżą do Boliwii pragnienie służby i pomocy innym zaprowadziło Helenę w inne zakątki świata. W ramach projektów wolontariatu odwiedziła Rumunię, Węgry oraz Zambię. Gdziekolwiek się pojawiała, zostawiała uśmiech i piosenki przepięknie wygrywane na gitarze, które w serca wszystkich słuchaczy wlewały radość i Heleny potwierdza, że Ameryka Łacińska stanowi szczególnie trudne wyzwanie pod względem misyjnym, gdyż przez cały 2017 rok zginęło tam 11 misjonarzy: ośmiu księży, jeden zakonnik i dwie osoby świeckie. Niestabilna sytuacja panująca w wielu państwach latynoskich najdotkliwiej odbija się na kapłanach: w Meksyku życie straciło 4 księży, w Kolumbii 3, natomiast w Brazylii i na Haiti po Ameryka Łacińska na przestrzeni ostatnich lat stała się najbardziej niebezpiecznym terenem dla misjonarzy. Ci, którzy giną, nie są męczennikami za wiarę (padają ofiarą przestępstw), ale większość z nich dobrowolnie i w pełni świadomie zgadza się podjąć działalność misyjną realizowaną przez swoje wspólnoty, pomimo związanego z nią nieuchronnie w Nigerii są priorytetowym celem dla muzułmańskiej ekstremistycznej grupy Boko Haram, jednej z najokrutniejszych organizacji terrorystycznych na świecie. 11 grudnia ubiegłego roku w Pulka, miejscowości położonej w północno-wschodniej części kraju zamachowcy-samobójcy stanęli w drzwiach kościoła, którego wierni są żywo zaangażowani w pomoc przesiedleńcom z relacji Radia Watykańskiego dowiadujemy się, że dwie kobiety z szeregów Boko Haram w wieku 19 i 29 lat, kiedy dostrzegły najstarszego z katechetów – Josepha Nagę, podeszły do niego, aby go objąć. Inny katecheta z tej wspólnoty – John Manye wraz z pomocnikiem Patrickiem (zdołano jedynie ustalić jego imię) – zorientowali się w prawdziwych zamiarach kobiet i ruszyli na pomoc Johnowi. Na widok nadbiegających mężczyzn, terrorystki zdetonowały kamizelki wybuchowe, powodując śmierć znajdujących się w pobliżu katechumenów, którzy przygotowywali się na wizytę biskupa i przyjęcie z jego rąk Joseph był ojcem jedenaściorga dzieci i pracował jako katecheta od 36 lat. 38-letni John miał pięcioro dzieci i od ponad 10 lat pełnił posługę katechety. Patrick natomiast miał 27 lat i był z celów deklarowanych przez Boko Haram, stanowiącego zachodnioafrykańskie odgałęzienie tzw. Państwa Islamskiego (ISIS), jest zaprowadzenie szariatu (prawa muzułmańskiego) we wszystkich stanach Nigerii. Mieszkający tam chrześcijanie, zarówno katolicy, jak i protestanci, pozostają głównym obiektem ataków tej zbrodniczej Shao Zhumin, biskup Wenzhou (w prowincji Zhejiang) nadal pozostaje pod nadzorem „męczennikami” już za życia. W 2017 roku zginęło wielu biskupów i księży Kościoła katolickiego w Chinach na skutek okrutnych prześladowań oraz wyroków skazujących na długie lata więzienia czy też przymusowe 13 sierpnia ubiegłego roku w wieku 93 latSilvestre Li Jiantang był biskupem Taiyuan. Na stronie Agencji czytamy, że 14 lat (w okresie 1966-1980) spędził w obozie pracy skazany na przymusowe roboty. Po przyjęciu święceń biskupich z zaangażowaniem pracował na rzecz wznowienia działalności seminarium diecezjalnego. Odpowiedzią ze strony lokalnych władz było zamknięcie seminarium w 2013 Xie Tingzhe, biskup Urumqi, w prowincji Xinjiang, zmarł 14 sierpnia w wieku 86 lat. Pod koniec lat pięćdziesiątych, jeszcze jako kleryk, trafił do więzienia za odmowę przynależności do patriotycznego stowarzyszenia katolickiego kontrolowanego przez komunistyczny reżim. Został skazany na prawie 20 lat przymusowych prac (w okresie 1961-1980). Po odbyciu kary przyjął święcenia kapłańskie, a 11 lat później, w 1991 roku został w podziemiu wyświęcony na biskupa. W swojej działalności ewangelizacyjnej aktywnie wykorzystywał internet. Ponadto udzielał się w sieci w różnych grupach dyskusyjnych, gdzie uczył swoich znajomych pieśni religijnych po również podaje Agencja 7 grudnia w wieku 90 lat zmarł Matías Yu Chengxin, emerytowany biskup koadiutor Hanzhong (w prowincji Shaanxi).Do seminarium wstąpił w 1956 roku, ale zostało ono zamknięte po dwóch latach. Fakt ten zmusił do go kontynuowania formacji w kościele podziemnym. Podczas Rewolucji Kulturalnej w latach 1966-1976 został osadzony w areszcie domowym, a następnie skazany na przymusowe roboty w obozie koncentracyjnym. W 1989 roku potajemnie wyświęcono go na czerwca zmarł Juan Liu Shigong, 89-letni biskup Jining (lub Tsining) w Mongolii Wewnętrznej na północy Chin. Po przyjęciu święceń kapłańskich w 1956 roku został zesłany na przymusowe roboty za czasów Rewolucji Wang Milu, biskup diecezji Tianshui (a dokładnie dzielnicy Qinzhou), położonej w prowincji Gansu odszedł 14 lutego w wieku 74 lat. Znaczną część swojej posługi biskupiej odbył w więzieniu. Został potajemnie wyświęcony na biskupa w 1981 roku. Wyrok skazujący go na 10 lat więzienia otrzymał w biskupów działających w chińskim Kościele podziemnym pozostaje niezwykle trudna, jako że na niektórych z nich nadal ciąży kara pozbawienia przykładu, Thaddeus Ma Daqin, biskup pomocniczy Szanghaju przebywa w areszcie domowym od 2012 roku, po tym, jak przy okazji święceń biskupich oświadczył, że występuje z Patriotycznego Stowarzyszenia Katolików Chińskich podlegającego komunistycznym przypadkiem jest Pedro Shao Zhumin, biskup Wenzhou (w prowincji Zhejiang), który od ośmiu miesięcy pozostaje pod nadzorem policji. 11 września biskup trafił do szpitala Tongren w Pekinie, by zostać poddany operacji ucha. Za pośrednictwem chińskiego komunikatora Wechat poprosił wiernych o modlitwę w swojej intencji, sugerując jednocześnie, by nie odwiedzano go ze względów nazwisk księży, których w Chinach pozbawiono wolności jest znacznie dłuższa. Pozostając wierni Ewangelii, ponoszą oni prawdziwe „męczeństwo” za Filipiny: Robotnicy zamordowani za to, że nie wyrzekli się swojej wiaryPrzebywający w niewoli ksiądz Teresito Soganub w nagraniu wyemitowanym przez tzw. Państwo ich zabito za to, że nie chcieli wypowiedzieć szahady, muzułmańskiego wyznania wiary. Takie właśnie świadectwo ze swojego życia złożyło ośmiu chrześcijan na filipińskiej wyspie Mindanao. Ich męczeńska śmierć została potwierdzona w śledztwie, jakie lokalne władze zleciły po bestialskim mordzie dokonanym przez terrorystów z grupy Maute, znanej również jako Państwo Islamskie Lanao, powiązane z tzw. Państwem Islamskim (ISIS).Zamordowani chrześcijanie, zatrudnieni na budowie, przemieszczali się z Marawi do miasta Iligan. W czasie podróży zostali zatrzymani przez terrorystów, którzy ich związali i postawili przed wyborem: przejście na islam albo śmierć. Każdy z nich pozostał przy swojej wierze i w modlitwie powierzył duszę Bogu. W reakcji na swoją decyzję usłyszeli jedynie świst kul, które powaliły ich na ziemię. Ciała ofiar porzucono w pobliskim rowie, stawiając przy nich tabliczkę z napisem: „Munafik”, oznaczającym zdrajca bądź wcześniej ta sama organizacja terrorystyczna dokonała porwania filipińskiego księdza katolickiego o nazwisku Teresito Soganub. Bojownicy wtargnęli do katedry NMP Wspomożycielki w Marawi i pojmali ks. Teresito (nazywanego „Chito”) oraz 23 innych wiernych. Kapłan znany jest na Mindanao przede wszystkim ze swoich działań na rzecz chrześcijańsko-muzułmańskiego dialogu. Kolejnym posunięciem terrorystów było spalenie katedry. Niewola księdza Teresito zakończyła się po 117 dniach dzięki interwencji oddziałów antyterrorystycznych filipińskiej Indie: Sultan Masih otrzymywał groźby zakazujące głoszenia EwangeliiWzruszająca fotografia zamordowanego pastora Sultana Masiha udostępniona przez jego Masih wielokrotnie słyszał, że ma przestać głosić Słowo Boże. Jednak ten 47-letni pastor Indyjskiego Zielonoświątkowego Kościoła Bożego w świątyni w Ludhijanie, największym mieście indyjskiego Pendżabu, za nic miał wszystkie relacji zamieszczonej w lokalnej prasie wynika, że zbrodni dopuściło się dwóch uzbrojonych, jadących na motorach mężczyzn, którzy oddali do duchownego strzały, raniąc go w nogi, twarz i klatkę piersiową, w chwili kiedy ten opuszczał mury posługiwał w niej od 20 lat, a także prowadził szkołę dla ubogich dzieci. Sam był ojcem czworga pociech, w tym dwojga słów jego córki, 22-letniej Alishy Masih, dowiadujemy się, że do Sultana Masiha telefonicznie i mailowo wielokrotnie docierały pogróżki, które można by podsumować następująco: „Jeżeli nie przestaniesz głosić, to zginiesz”.Nie ulega wątpliwości, że było to zabójstwo z premedytacją, bandyci orientowali się w rozkładzie dnia duchownego i wiedzieli, w jakim momencie najłatwiej im będzie go realizowane przez policję oraz krajowe służby wywiadowcze nadal trwa. 31 grudnia na stronach indyjskiego dziennika „The Times of India” opublikowano stanowisko Policji, według którego za tym zabójstwem, jak i pozostałymi, do jakich doszło w minionym roku w Pendżabie stoi Islamska Armia 2017 był bardzo trudny dla wyznawców Chrystusa w Indiach, którzy stanowią jedynie 2,3% ludności. Według portalu już w pierwszej połowie minionego roku zarejestrowano 410 aktów przemocy wobec wspólnot chrześcijańskich, dokonywanych najczęściej przez hinduskich Korea Północna: Bezimienni męczennicyPrzypadek Otto Warmbiera, obywatela USA żydowskiego pochodzenia jest przykładem odrażających prześladowań, do jakich na tle religijnym dochodzi w Korei Północnej. W szczególnie dramatycznej sytuacji znajdują się chrześcijanie żyjący na terenie Korei Północnej. Paradoksalnie, właśnie tam nie sposób ustalić konkretnej liczby męczenników i prześladowanych za wiarę. Według publikacji Papieskiego Stowarzyszenia „Pomoc Kościołowi w Potrzebie” (PKWP) pt. „Prześladowani i zapomniani. Raport o chrześcijanach uciskanych za swą wiarę w latach 2015-2017”, w kraju pozostającym pod rządami Kim Dzong Una pojęcie wolności religijnej zostało doszczętnie zdeptane.„W Korei Północnej – gdzie, jak podaje raport, dochodzi do największego pogwałcenia praw człowieka – mają miejsce niemożliwe wręcz do opisania, zastraszające akty wymierzone w chrześcijan. Represje polegają między innymi na przymusowych głodówkach i zabiegach aborcji, przywiązywaniu wiernych do płonących krzyży bądź miażdżeniu w sprężarkach parowych”.W raporcie czytamy również, że „chrześcijanie, którzy zostaną przyłapani na wykonywaniu praktyk religijnych, są z miejsca aresztowani. Następnie zostają albo straceni, albo też skazani na przymusowe roboty, tortury, prześladowanie, głodówkę, gwałty, zabiegi aborcji bądź też padają ofiarami przemocy seksualnej”.Na obszarze tego kraju, jak przypomina raport PKWP, obowiązuje klasowy system Songbun, który określa dostęp do różnych dóbr i świadczeń, takich jak racje żywnościowe, edukacja czy opieka zdrowotna w zależności od tego, do której klasy zalicza się dany obywatel. Ogółem jest 51 kategorii ułożonych hierarchicznie w zależności od stopnia lojalności względem władz reżimu.„Ci, którzy należą do klas z dołu listy uznawani są za wrogów państwa (protestanci zajmują 37 pozycję, a katolicy 39). System ten sprzyja dyskryminacji opartej na «religijnym credo» komunistycznej dyktatury”.Śmierć amerykańskiego studenta Otto Warmbiera, która miała miejsce w czerwcu 2017 roku, po tym jak był on przetrzymywany w więzieniach na terenie Korei Północnej, tylko potwierdziła dramatyczne położenie, w jakim znajdują się reżimu przypisały popełniony przez Otto czyn chrześcijańskiemu wyznaniu, pomimo tego, iż był on Żydem. Oskarżono go o kradzież propagandowego plakatu zawieszonego w hotelu, gdzie był zakwaterowany. Amerykanin przyznał się, że dokonał zarzucanego mu przestępstwa na prośbę znajomego należącego do metodystycznego Kościoła Friendship United. Akt oskarżenia pod adresem Warmbiera podkreślał, że chrześcijaństwo jest całkowicie obce systemowi obowiązującemu w Korei były północnokoreański pracownik ochrony wyjawił organizacji pozarządowej Christian Solidarity Worldwide (CSW), że władze reżimu kojarzą chrześcijaństwo ze Stanami Zjednoczonymi, a jego wyznawców uznają za zagranicznych szpiegów zasługujących na karę stan zdrowia, w jakim Otto Warmbier powrócił do Stanów Zjednoczonych, pogrążony w śpiączce, pozwolił jeszcze lepiej zrozumieć tragiczne warunki, na jakie skazani są więźniowie północnokoreańskich obozów koncentracyjnych. Według źródeł służących PKWP przy opracowaniu raportu, 75% chrześcijan osadzonych w obozach koncentracyjnych ginie na skutek okrutnych kar. Ich personalia jednak pozostają całkowicie ukrywane przez organy bezpieczeństwa. Są oni bezimiennymi męczennikami naszych Koptowie czyli herosi wiaryKoptyjscy chrześcijanie w Egipcie dźwigają trumny z ciałami 4 ofiar czasie, kiedy świat szykował się na obchody zakończenia starego roku, 30 grudnia 9 osób zginęło tragicznie w zamachu na mniejszość chrześcijańską w Egipcie. Dokonał go uzbrojony dżihadysta, który wtargnął do kościoła w południowej części Kairu, działając na zlecenie tzw. Państwa był ostatni z serii ataków przeprowadzonych przez islamskich terrorystów, które w samym tylko 2017 roku pozostawiły ponad sto ofiar śmiertelnych. Chrześcijanie koptyjscy w Egipcie, stanowią najliczniejszą, gdyż aż 10% mniejszość religijną w tym stumilionowym, zasadniczo muzułmańskim kraju, a za swoją wiarę przychodzi im często płacić najwyższą tworzą największą wspólnotę chrześcijańską na Środkowym Wschodzie. Uchodzi ona ponadto za jedną z najstarszych, gdyż według tradycji Kościół Koptyjski powstał w 50 roku kiedy to św. Marek Ewangelista – uważany przez Koptów za pierwszego patriarchę (papieża) Aleksandrii – zawitał do Egiptu. Jego następca, Tawadros II, papież Koptyjskiego Kościoła Ortodoksyjnego, patriarcha Aleksandrii, w swoim komunikacie kondolencyjnym zapewniał, że jego wspólnota „pozostaje silna i zdolna do pokonania sił ciemności” mocą przylgnięcia do grudnia 2016 roku z rąk egipskiego odłamu tzw. Państwa Islamskiego zginęły dziesiątki chrześcijan w zamachach zbrojnych i bombowych w kościołach na terenie całego Państwo Islamskie przyznało się również do ataku terrorystycznego z 11 grudnia 2016 w koptyjskim kościele pw. Św. Piotra i Pawła w Kairze, w którym zamachowiec samobójca wysadził się w świątyni, powodując śmierć 29 dżihadystyczne ugrupowanie potwierdza dokonanie w kwietniu 2017 roku kolejnych 2 samobójczych ataków. Jeden miał miejsce w Aleksandrii, największej egipskiej aglomeracji zaraz po stolicy, natomiast drugi na północy kraju w mieście maju, uzbrojony bojownik tej organizacji zabił w południowej dzielnicy Kairu 28 chrześcijan podróżujących do pewnego dżihadystycznych terrorystów na tle egipskich Koptów potwierdza głoszone przez nich hasła o nietolerancji religijnej. Walka ta jednak nie jest równa, gdyż po drugiej stronie stoi słaby przeciwnik, zarówno z uwagi na swój mniejszościowy status w kraju o większości muzułmańskiej, jak i poprzez skazanie na swoiste wykluczenie wszystkich tych zamachów doszło w ciągu minionego roku na oczach biernie przyglądającej się wspólnoty międzynarodowej oraz mediów. Wyobraźmy sobie, jakie reakcje na arenie międzynarodowej wywołałaby seria zamachów takiego kalibru dokonanych na terenie jakiegoś państwa europejskiego. Nasuwa się wniosek, że istnieją różne kategorie obywateli: do pierwszej należą mieszkańcy Zachodu, a do drugiej reszta któremu leży na sercu los koptyjskich chrześcijan zdaje się być papież Franciszek. Swoją podróżą do Egiptu w dniach 28 i 29 kwietnia 2017 r. chciał zwrócić uwagę świata na prześladowania, jakich doznaje Koptyjski Kościół i jednocześnie oddać mu hołd za wierność, z jaką od prawie dwóch tysięcy lat trwa przy Chrystusie pomimo nieustających także:5 rzeczy, które trzeba wiedzieć o chrześcijanach koptyjskich9. Kamerun: Biskup Jean-Marie Benoît Balla ofiarą morderstwa?Biskup Jean-Marie Benoît BallaZdarza się, że wrogowie Kościoła są dumni z tego, że doprowadzili do śmierci chrześcijanina. Innym razem próbują zatuszować swoją zbrodnię, zwyczajnie umywając swoje zbroczone krwią ręce. Tak właśnie było w przypadku okrutnego zabójstwa pewnego duchownego, którego św. Jan Paweł II mianował biskupem diecezji Bafia w jego rodzinnym Jean-Marie Benoît Balla w otoczeniu znany był z misyjnego ducha, którym kierował się w swojej szeroko zakrojonej działalności jako fundator parafii oraz promotor idei szkół chrześcijańskich. Zdołał również wprowadzić do ceremonii liturgicznej balafon, tradycyjną zachodnioafrykańską odmianę nocy z 30 na 31 maja 2017 roku opuścił swoją posiadłość po otrzymaniu pewnego telefonu. We wnętrzu jego samochodu, który następnego dnia znaleziono na moście nad rzeką Sanaga w miejscowości Ebebda, można było przeczytać odręcznie skreśloną notatkę: „Jestem w wodzie”. Zarówno ta osobliwa treść, jak i charakter pisma sugerowały, że usiłowano upozorować samobójstwo. Po trzech dniach ciało hierarchy wyłowiono z tej właśnie rzeki. Na pierwszym etapie śledztwa sądzono, że zwłoki biskupa wrzucono do wody, po tym jak został poddany torturom, a następnie zamordowany. Jednak 4 lipca prokurator generalny Kamerunu przedstawił raport, z którego wynikało, że najprawdopodobniej biskup popełnił samobójstwo przez dni później Samuel Kleda, arcybiskup Duali i przewodniczący Konferencji Episkopatu w Kamerunie oświadczył, że nie podziela wniosków prokuratora i potwierdził, że „biskup Jean-Marie Benoît Balla został brutalnie zamordowany”. W lipcu Konferencja Episkopatu podjęła decyzję o wniesieniu oskarżenia przeciwko nieznanym zabójcom 3 sierpnia, Joseph Akonga Essomba, powołany na stanowisko tymczasowego zastępcy biskupa na terenie diecezji przyznał, że mordercy hierarchy mogą liczyć na ochronę ze strony przedstawicieli sierpnia sprofanowano grób duchownego znajdujący się w katedrze św. Sebastiana w Bafii. Wciąż badane są okoliczności tego aktu wandalizmu, tak jak w Prokuraturze Generalnej w Jaunde pozostaje otwarte dochodzenie w sprawie śmierci przejrzystości w tym śledztwie nawiązuje do innych licznych przypadków katolickich misjonarzy, którzy w ostatnich dziesięcioleciach tragicznie zginęli w Kamerunie z rąk nieznanych to, na przykład, o. Armela Djamy, jednego z najbliższych współpracowników biskupa Balli i rektora niższego seminarium duchownego św. Andrzeja w Bafii, którego znaleziono martwego w niewyjaśnionych katoliccy misjonarze, których wcześniej spotkał taki sam los to: Yves Plumey, emerytowany arcybiskup Garoui (1991); ksiądz Joseph Mbassi, redaktor katolickiego biuletynu „L’Effort camerounnais” (1988); o. Engelbert Mveng SJ – jezuicki teolog (1995); francuskie zakonnice Germaine Marie Husband oraz Marie Léone Bordy, pracujące w przychodni medycznej na jednej z katolickich placówek misyjnych (1992); ksiądz Apollinaire Claude Ndi, proboszcz parafii niedaleko Jaunde (2001). Od 2010 roku wiele wspólnot parafialnych pozostaje obiektem szykan za milczącym przyzwoleniem władz. W Kamerunie zabicie chrześcijanina przedstawiane jest bowiem jako samobójstwo, choć praktycznie nikt w to nie Misjonarze w rękach ISISGloria Cecilia Narváez ArgotyPośród świadków wiary, którzy w ubiegłym roku oddali swoje życie za Chrystusa, nie zabrakło chrześcijańskich misjonarzy uprowadzonych przez terrorystów z tzw. Państwa Islamskiego czy innych ugrupowań dżihadystycznych w różnych częściach świata. Jeden z najświeższych przypadków dotyczy siostry Glorii Cecilii Narváez Argoty porwanej 8 lutego w wiosce Karangasso na terenie lipcu oddział Al-Kaidy w Mali zamieścił w sieci nagranie, na którym widać zakonnicę w towarzystwie pięciu innych zagranicznych zakładników uprowadzonych przez islamskich terrorystów. Pomimo interwencji przedstawicieli Kościoła i władz nie udało się ustalić żadnych precyzyjnych informacji w sprawie porwania siostry bardziej dramatycznie wygląda sytuacja włoskiego jezuity Paola Dall’Oglio, uprowadzonego 29 lipca 2013 w syryjskim mieście Ar-Rakka. W ciągu ostatnich lat pojawiały się przeróżne pogłoski, ale, jak dotychczas, nie uzyskano żadnych oficjalnych informacji co do miejsca jego serię wstrząsających wiadomości pragniemy zakończyć pokrzepiającym akcentem. 12 września wypuszczono z niewoli indyjskiego salezjanina, ks. Toma Uzhunnalila. Został on uprowadzony 4 marca 2016 roku w Aden, w Jemenie w trakcie napadu dżihadystów na dom starców prowadzony przez misjonarki miłości Matki Teresy z Kalkuty, w którym to zginęły cztery siostry oraz 12 innych także:10 osób, które w 2017 roku poświęciły swoje życie dla innychCzytaj także:Matka ucałowała dłonie mordercy córki. „Uśmiechnięta siostra” umierała z imieniem Jezusa na ustachTekst pochodzi z hiszpańskiej edycji portalu Aleteia

misjonarze skazani na śmierć